sobota, 2 stycznia 2021

Nowe życie szafy z pożaru

    W zaprzyjaźnionym domu, który niejedną już miał sesję na blogu, było zapotrzebowanie na nietypowe zagospodarowanie jednej ze ścian w salonie. Pusta, biała ściana nie wyglądała ciekawie, ale pełniła bardzo ważną funkcję: ekranu w trakcie wyświetlania zdjęć i filmów, podczas długich rodzinnych wieczorów. Trzeba było wymyślić jak zagospodarować ścianę żeby mogła nadal pełnić swoją funkcję. Innymi słowy musiał powstać mebel, który zgrałby się z czymś co zamaskuje, rozwijany na czas projekcji ekran. No i jeszcze musiały się tam zmieścić całkiem duże kolumny od sprzętu grającego. No i co najważniejsze mebel powinien być stary.

Zadanie, jako trudne, ciągle nie mogło doczekać się realizacji. Jednak temat nieubłaganie powracał, aż w końcu, samo życie, wyznaczyło nieodwołalny termin.

    Z niejaką obawą, zaprezentowałam przyszłej Właścicielce mebla, pewną szafę. Została ona uratowana przed śmietnikiem z mieszkania, w którym był pożar. Tu niestety muszę zaposiłkować się opisem, bo jak to zwykle bywa, nie ma zdjęcia sprzed. Szafa była spora, trzyelementowa. Szczęśliwie, jeszcze na miejscu, okazało się, że da się ją rozebrać na trzy części, niczego nie uszkadzając. I w takim „rozkładzie” trafiła do mnie na przechowanie. Mebel był pomalowany (kiedyś białą) farbą olejną. Obecnie,z mocno zżółkniętą farbą, podtopioną miejscami, czasy swojej świetności, miała już dawno za sobą. Boczne elementy stanowiły dwa wąskie, jak je nazywam, „słupki” z drzwiczkami. Środkowa szafka, odrobinę wystająca do przodu, była nieco szersza, z dwoma szufladami i owalnym lustrem w drzwiczkach. W listwie na górze mebla, bokach i płycinach w drzwiach powtarzał się motyw jakby listewek ułożonych w pionie jedna obok drugiej. Na zdjęciu szafka środkowa i boczna, drzwiczkami zwrócona do środkowej.



Pomimo lekkiego zapachu spalenizny i opłakanego stanu, mebel został zaakceptowany jako baza przyszłej zabudowy.

    Prace się rozpoczęły. Farba była bardzo trudna do usunięcia. Prawdopodobnie szafa była biała od nowości. Pod farbą był rodzaj podkładu, takiego jak na starych drzwiach. Wypróbowałam chyba wszystkie możliwe techniki usuwania starych powłok malarskich. Opalanie, nakładanie zmywaczy, ręczne „darcie” cykliną a nawet mycie sodą kaustyczną.



    Wzór na boku słupków, wyglądający jak ułożony z listewek okazał się być wyfrezowany. Trzeba było użyć ciężkiego sprzętu. Obie szafki zostały kilkukrotnie przepuszczone przez heblarkę, aż do uzyskania prawie gładkiej powierzchni. Pozostałe niedociągnięcia zaszpachlowałam. Środkowa część mebla została odłożona ad acta, ale trzeba ją było troszkę obskubać.



    Projekt zabudowy zakładał bowiem połączenie obu słupków wspólnym gzymsem. Jego spory, brakujący kawałek, pożyczyłam właśnie ze środkowej szafy. Półki poniżej gzymsu powstały z gotowych, klejonych blatów, kupionych w markecie budowlanym. Trzeba było uzupełnić kilka listew na cokołach, dorobić półeczki i listwy na których się je montuje, bo były tylko w jednym ze słupków. 




    Sporo energii kosztowało znalezienie sposobu na skręcenie całości (umożliwiające demontaż do transportu i montaż na miejscu). Czas naglił, jak zwykle, a ja wraz z Małżonkiem, spędzaliśmy coraz dłuższe wieczory w pracowni.


Mebel, od wewnątrz i z zewnątrz został pokryty najpierw farbą podkładową (aby uniknąć niekontrolowanego żółknięcia) a potem kilkoma warstwami farby akrylowej.



Do zamaskowania ekranu powstało coś na kształt karnisza.

    Montaż, w ostatnim możliwym terminie, wypadł w potwornie upalne czerwcowe popołudnie. Najmniejszy ruch powodował, że na człowieka występowały poty, a tu walka z takim meblem. I jak to ze starociami bywa, tu wykrzywione, tam proste, trzeba się nieźle nagimnastykować.

To było długie popołudnie, ale w końcu się udało. Nie obyło się jednak bez elementów tragikomicznych.

    Gdy „ścianka”, żeby nie nazwać tego mebla meblościanką, już stanęła, przyszedł czas na wymierzenie co i jak z ekranem. Jak daleko ma być od mebla, żeby się swobodnie rozwijał. Właścicielka i mój Mąż, na dwóch taborecikach, z rekami pod sufitem, ociekając potem, trzymają ekran. Ja rozwijam. Super. Miejsce ustalone. Tylko jak u licha teraz zwinąć ten ekran??? Próbuje i nic, a z nich pot kapie, na tych taborecikach z rękami do góry. A rozwiniętego ekranu nie da się nigdzie przenieść bo się pozagina i zniszczy. Właścicielka się zgłasza że Ona spróbuje. Zmieniamy się. Mąż i ja z rękami do góry, Ona kombinuje. Jak, do diabła, zwinąć to ustrojstwo??? Cóż, dwie blondynki nie dały rady to może Mąż… Kolejna zamiana. Właścicielka na krzesełko do trzymania ekranu, w międzyczasie mój, pół żywy już Mąż, spada z hukiem z taborecika i UWAGA!!! jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, ekran ze świstem się zwija.

Popłakaliśmy się ze śmiechu, i ulgi, co tu ukrywać…

Dobrze, że sukces zwieńczył dzieło, mebel stanął na swoim miejscu i dzielnie służy do dziś.


    Minęło sporo czasu, nowa inwestycja, nowe potrzeby i przyszła chwila na wykorzystanie, pozostawionej wtedy bezpańsko, środkowej części szafy. 


    Zgodnie ze swoim przeznaczeniem, pełnić będzie honory szafy ubraniowej, w pokoju nastolatki. Najwięcej kłopotu sprawiły boczne ściany, które były popękane, miały szpary i mnóstwo sęków i nierówności. Były to miejsca, które nigdy wcześniej  nie były widoczne (szafa pierwotnie składała się z trzech segmentów). Trzeba było też uzupełnić ubytki w gzymsie, pożyczone do skonstrułowania "ścianki". Znalazłam odpowiednią listwę w internecie, ponieważ czas jak zwykle naglił, zamówiłam z dostawą kurierską. Wtedy się okazało, że sklep znajduje się kilka ulic dalej, no cóż... Posklejana, wyczyszczona, pomalowana na biało z nowym lustem i nowymi gałkami - takimi jak chciała nowa Właścicielka - czeka na przeprowadzkę.



niedziela, 12 stycznia 2020

Giełda w Londynie

   Jakoś tak się składa, że tematy do wpisów na bloga, długo się sezonują, zanim ujrzą światło dzienne. Może dlatego, że od brudnej roboty w pracowni do klawiatury komputera, jakby nie po drodze.

   Ale są takie chwile, na przykład Święta, kiedy nie wiedząc co ze sobą zrobić, zabieramy się do różnych dziwnych zajęć. Ja, na przykład, przeglądam zdjęcia i wtedy przypominam sobie o wielu rzeczach, o których chciałam a jednak nie napisałam.

   Do tego wyjazdu składałam się bardzo długo. Nie przykładałam się w szkole do nauki języków obcych, toteż za granicą nie czuję się najpewniej. Nie podróżuje za wiele, więc wszystko wydaje się nowe, a co nowe to i straszne – bo taką już mam naturę, bojaźliwą, delikatnie mówiąc.

   Zaprzyjaźniona Pani, Mama Kolegi, z Którą dobrze się poznałam i bardzo polubiłam podczas projektowania dla Niej aneksu kuchennego w salonie i łazienki, z Którą łączy nas zamiłowanie do staroci i bardzo zbliżony gust zapraszała mnie długo do Londynu, gdzie wiedzie sporą część swego życia. Kusiła wspólnym wypadem na dużą giełdę staroci co byłoby przyjemnością dla nas obu. Oj, długo mi zeszło z tą decyzją, ale w końcu, uzbrojona w towarzystwo starszego syna, wyruszyłam.

   Londyn bardzo mnie zaskoczył, wydawało mi się, że nie będzie mi się podobał. Tymczasem całkowicie zawojował moje serce: niesamowitą spójnością architektoniczną, świetnymi sposobami łączenia starego z nowym i klimatem bocznych uliczek… 


   Oboje z synem lubimy zwiedzanie poprzez szwendanie się, i tak też spędziliśmy te kilka dni upajając się pięknem, atmosferą i przyjaznością świata. Gdy po takim dniu wracaliśmy do domu, czekał na nas pyszny obiad z deserem i cudowne osoby, chętne wysłuchać o naszych przygodach tego dnia. Czasem łaziliśmy w dwójkę, czasem z naszą cudowną Gospodynią. Jednak obiecany targ staroci był dla mnie absolutnym objawieniem i hitem tego wyjazdu.

   Nie był to pierwszy targ poza naszym krajem, na którym byłam. Ten jednak zdecydowanie był dla mnie stworzony. Zupełnie jakby ktoś mnie przejrzał na wylot i zgromadził tam wszystko co najbardziej lubię. 

   Choć zajmuję się renowacją mebli to moją największą miłością są w miarę proste meble a nie te błyszczące politurą i pięknymi fornirami. Wolę te raczej wiejskie niż salonowe, surowe lub malowane i takich mebli było tam najwięcej. Od prostych stołów, komód, szaf i szafeczek, poprzez meble z milionem szufladek aż do filigranowych fotelików, kanapek i szezlongów. Niektóre z nich były stare, inne stylizowane, jedne w stanie „zachowania” inne już pomalowane współcześnie. Ale wszystkie piękne i w fajnym stylu. Wielu z tych rzeczy nie znaleźlibyśmy jeżdżąc przez wiele miesięcy z rzędu na największe polskie giełdy a tam było ich tak wiele.


   Sporą grupę stanowiły też meble i drobiazgi wpasowujące się w tzw, styl industrialny. Metalowe meble, pochodzące z warsztatów szafki, metalowe dodatki, szyldy, neony. Po cenach tych rzeczy jednak dało się odczuć, że w tej chwili panuje na nie moda. 


   Kolejna grupa mebli i przedmiotów, która absolutnie podbiła moje serce to sprzęty ogrodowe, ozdoby, szklarnie, klatki, donice, rzeźby, ażurowe krzesła i fotele, metalowe konstrukcje, na których wspierają się rośliny. Takich rzeczy w Polsce raczej zbyt wielu nie ma, tym bardziej zachwycały i pociągały swa atrakcyjnością. Były jednak poza zasięgiem ze względu na transportowe ograniczenia – wymiary walizki, którą mogłam zabrać do samolotu były nieubłaganie małe. 


   W Kempton uderzyło mnie to, że wystawcy aranżują swoje stoiska, przywożą ze sobą kwiaty i inne przedmioty, żeby podnieść atrakcyjność wystawianych rzeczy. Nie są to sterty przypadkowo wypakowanych z samochodu eksponatów. Dbają o wygląd swoich stoisk.  I słusznie, bo oczu od nich nie można oderwać. 


   Muszę się przyznać, że nigdy i nigdzie nie zrobiłam tylu zdjęć. Wpadłam w całkowity amok, chcąc w jakiś sposób zatrzymać atmosferę tego magicznego miejsca, chcąc zatrzymać w pamięci obraz tych pięknych przedmiotów.

   Dobrze, że wcześniej wymusiłam obietnicę na Koledze, który mieszka pod Londynem, że przywiezie mi samochodem to, czego zakupu nie będę mogła sobie odmówić a co do walizki się nie zmieści. Już za pierwszym rogiem, kupiłam bowiem stylizowany, kilkudziesięcioletni fotel, dokładnie taki jaki mi się marzył… Z trudem upchnęliśmy do walizek kilka zakupionych drobiazgów: starą, maleńką, francuską ramkę na zdjęcie do kolekcji, ogrodowego, ciężkiego niemiłosiernie aniołka, stary drewniany kręgiel. Większe gabaryty: fotel, lustro i konewka z podziałką w galonach, dotarły, zgodnie z obietnicą, trochę później, samochodem. Przyjechała też, kupiona na tym targu szafeczka, do remontu, która docelowo miała zawisnąć w projektowanej przeze mnie krakowskiej łazience naszej londyńskiej Gospodyni i Dobrodziejki.


   Przedmioty przywiezione z Kempton cieszą moje oko każdego dnia, przypominają o pięknej wycieczce i mobilizują do pracy aby spełnić daną sobie wtedy obietnicę, że jeszcze tam wrócę. I to duuużym samochodem.