niedziela, 12 stycznia 2020

Giełda w Londynie

   Jakoś tak się składa, że tematy do wpisów na bloga, długo się sezonują, zanim ujrzą światło dzienne. Może dlatego, że od brudnej roboty w pracowni do klawiatury komputera, jakby nie po drodze.

   Ale są takie chwile, na przykład Święta, kiedy nie wiedząc co ze sobą zrobić, zabieramy się do różnych dziwnych zajęć. Ja, na przykład, przeglądam zdjęcia i wtedy przypominam sobie o wielu rzeczach, o których chciałam a jednak nie napisałam.

   Do tego wyjazdu składałam się bardzo długo. Nie przykładałam się w szkole do nauki języków obcych, toteż za granicą nie czuję się najpewniej. Nie podróżuje za wiele, więc wszystko wydaje się nowe, a co nowe to i straszne – bo taką już mam naturę, bojaźliwą, delikatnie mówiąc.

   Zaprzyjaźniona Pani, Mama Kolegi, z Którą dobrze się poznałam i bardzo polubiłam podczas projektowania dla Niej aneksu kuchennego w salonie i łazienki, z Którą łączy nas zamiłowanie do staroci i bardzo zbliżony gust zapraszała mnie długo do Londynu, gdzie wiedzie sporą część swego życia. Kusiła wspólnym wypadem na dużą giełdę staroci co byłoby przyjemnością dla nas obu. Oj, długo mi zeszło z tą decyzją, ale w końcu, uzbrojona w towarzystwo starszego syna, wyruszyłam.

   Londyn bardzo mnie zaskoczył, wydawało mi się, że nie będzie mi się podobał. Tymczasem całkowicie zawojował moje serce: niesamowitą spójnością architektoniczną, świetnymi sposobami łączenia starego z nowym i klimatem bocznych uliczek… 


   Oboje z synem lubimy zwiedzanie poprzez szwendanie się, i tak też spędziliśmy te kilka dni upajając się pięknem, atmosferą i przyjaznością świata. Gdy po takim dniu wracaliśmy do domu, czekał na nas pyszny obiad z deserem i cudowne osoby, chętne wysłuchać o naszych przygodach tego dnia. Czasem łaziliśmy w dwójkę, czasem z naszą cudowną Gospodynią. Jednak obiecany targ staroci był dla mnie absolutnym objawieniem i hitem tego wyjazdu.

   Nie był to pierwszy targ poza naszym krajem, na którym byłam. Ten jednak zdecydowanie był dla mnie stworzony. Zupełnie jakby ktoś mnie przejrzał na wylot i zgromadził tam wszystko co najbardziej lubię. 

   Choć zajmuję się renowacją mebli to moją największą miłością są w miarę proste meble a nie te błyszczące politurą i pięknymi fornirami. Wolę te raczej wiejskie niż salonowe, surowe lub malowane i takich mebli było tam najwięcej. Od prostych stołów, komód, szaf i szafeczek, poprzez meble z milionem szufladek aż do filigranowych fotelików, kanapek i szezlongów. Niektóre z nich były stare, inne stylizowane, jedne w stanie „zachowania” inne już pomalowane współcześnie. Ale wszystkie piękne i w fajnym stylu. Wielu z tych rzeczy nie znaleźlibyśmy jeżdżąc przez wiele miesięcy z rzędu na największe polskie giełdy a tam było ich tak wiele.


   Sporą grupę stanowiły też meble i drobiazgi wpasowujące się w tzw, styl industrialny. Metalowe meble, pochodzące z warsztatów szafki, metalowe dodatki, szyldy, neony. Po cenach tych rzeczy jednak dało się odczuć, że w tej chwili panuje na nie moda. 


   Kolejna grupa mebli i przedmiotów, która absolutnie podbiła moje serce to sprzęty ogrodowe, ozdoby, szklarnie, klatki, donice, rzeźby, ażurowe krzesła i fotele, metalowe konstrukcje, na których wspierają się rośliny. Takich rzeczy w Polsce raczej zbyt wielu nie ma, tym bardziej zachwycały i pociągały swa atrakcyjnością. Były jednak poza zasięgiem ze względu na transportowe ograniczenia – wymiary walizki, którą mogłam zabrać do samolotu były nieubłaganie małe. 


   W Kempton uderzyło mnie to, że wystawcy aranżują swoje stoiska, przywożą ze sobą kwiaty i inne przedmioty, żeby podnieść atrakcyjność wystawianych rzeczy. Nie są to sterty przypadkowo wypakowanych z samochodu eksponatów. Dbają o wygląd swoich stoisk.  I słusznie, bo oczu od nich nie można oderwać. 


   Muszę się przyznać, że nigdy i nigdzie nie zrobiłam tylu zdjęć. Wpadłam w całkowity amok, chcąc w jakiś sposób zatrzymać atmosferę tego magicznego miejsca, chcąc zatrzymać w pamięci obraz tych pięknych przedmiotów.

   Dobrze, że wcześniej wymusiłam obietnicę na Koledze, który mieszka pod Londynem, że przywiezie mi samochodem to, czego zakupu nie będę mogła sobie odmówić a co do walizki się nie zmieści. Już za pierwszym rogiem, kupiłam bowiem stylizowany, kilkudziesięcioletni fotel, dokładnie taki jaki mi się marzył… Z trudem upchnęliśmy do walizek kilka zakupionych drobiazgów: starą, maleńką, francuską ramkę na zdjęcie do kolekcji, ogrodowego, ciężkiego niemiłosiernie aniołka, stary drewniany kręgiel. Większe gabaryty: fotel, lustro i konewka z podziałką w galonach, dotarły, zgodnie z obietnicą, trochę później, samochodem. Przyjechała też, kupiona na tym targu szafeczka, do remontu, która docelowo miała zawisnąć w projektowanej przeze mnie krakowskiej łazience naszej londyńskiej Gospodyni i Dobrodziejki.


   Przedmioty przywiezione z Kempton cieszą moje oko każdego dnia, przypominają o pięknej wycieczce i mobilizują do pracy aby spełnić daną sobie wtedy obietnicę, że jeszcze tam wrócę. I to duuużym samochodem.

2 komentarze: