W kwietniu tego
roku, będąc na giełdzie w Bytomiu, wiedziałam już, że wizja i
marzenie mojej pierwszej pracowni w chlewiku, nabiera realnych
kształtów i niedługo się ziści. Z doświadczenia wiem, że
klimat takich miejsc, tworzą między innymi, przedmioty w nich
zgromadzone. Moje, nie moje, czekające na renowacje i zalegające
kąty. Naiwnie wydawało mi się, że moja pracownia będzie pusta (o
jakże naiwnie…). Dlatego gdy JĄ zobaczyłam, wiedziałam, że
muszę ją kupić.
Choć w żadnym
zamieszkiwanym przez moją rodzinę przybytku ( na stałe czy
czasowo) nie ma już miejsca na taki mebel (choćby był
najpiękniejszy), to jednak mogła pocieszyć moje oczy i duszę
zalegając (oby) jak najdłużej w pracowni i tworząc wspomniany
klimat.
Nie nacieszyłam się
nią jednak zbyt długo, bo już chyba pod koniec lipca wpadła w oko
znajomym, którzy przyjechali do Szatocic z wizytą i obowiązkowo
zwiedzali chlewik. Właśnie robili remont kuchni. Poszukiwali
jakiegoś mebla, który przełamałby nowoczesny klimat i nawiązał
do starszych mebli w salonie. I tak oto została przypieczętowana
nasza oddzielna przyszłość, ale gdzieś w duszy cieszyłam się,
że nadstawka zdobędzie eksponowane miejsce w fajnym domu. Z
perspektywy końca roboczego sezonu taka jeszcze refleksja mnie
nachodzi, że w ciągu trzech miesięcy z „pusto” zrobiło się
„niedługo nie będzie gdzie pracować”. Trochę darowizn, trochę
zakupów miejscowych czyli tzw. stodoling. No i sytuacja przestrzenna
w lokalu uległa diametralnej zmianie.
Zanim się
rozstałyśmy, spędziłyśmy razem oko w oko wiele godzin. A w
spadku po sobie, zostawiła mi niejakie doświadczenie w obsłudze
wyrzynarki, które dzięki niej zdobyłam.
W sierpniu zabrałam
się do pracy.
Okazało się, że
otwierają się tylko środkowe drzwiczki, dlatego aby wyjąć półki
i dobrać się do środka, trzeba było zdemontować plecy. Sklejka
była mocno zjedzona i rozwarstwiała się na brzegach. Brakowało
jednej listwy, która je mocowała na swoim miejscu.
Góra kredensu była
raczej w opłakanym stanie.
Drewno wokół
szufladek i ich górny rant były tak zmasakrowane, jakby ktoś
przechowywał w nich narzędzia i nie włożywszy ich do środka
szuflad, próbował je zamykać.
W środku i na
półkach, które nie były pomalowane farbą ( można było
zamarzyć, żeby zostały w kolorze drewna) były tłuste plamy, a
niektóre wyglądały jak ze smoły…
Po ozdobnych
elementach w większości zostały tylko ślady odciśnięte w
farbie…
A „górka” wieńcząca całość,
pozbawiona była zupełnie tej ozdobnej warstwy.
Gdy przebrnęłam
przez etap rozbiórki mebla (z pomocą Męża: siła i zręczność,
wirtuozeria w obsłudze wkrętarek i innych takich okropnych
narzędzi…) zabrałam się za ściąganie starej farby. Niektóre
widoczne elementy były wykonane ze sklejki i znacznie odbiegały
wyglądem od reszty drewnianej. Myślę, że mebel od początku
swojej kariery, niejako „fabrycznie” był pokryty farbą. I do
takiego stanu miał powrócić. Środek natomiast nowi Właściciele
chcieli zapuścić olejem do blatów kuchennych (co wymagało
doczyszczenia powierzchni w zadawalającym stopniu). Usunięcie farby
odsłoniło dopiero ogrom zniszczeń. Czego się dotknęłam –
odpadało. Odnosiłam wrażenie, że niektóre elementy były ze sobą
sklejone farbą olejną a gdy jej zabrakło, trzeba było posklejać
na nowo. Dzień po dniu na koniec pracy zakładałam wszystkie
posiadane ściski. Końca klejenia nie było widać. Nawet półki
trzeba było posklejać na nowo.
Spustoszenia po
drewnojadach sugerowały konieczność „zatrucia”. Później z
kolei, było co kitować i szlifować.
Najwięcej jednak
pracy, przysporzyły ozdobniki, a raczej ich brak… Jak już kiedyś
pisałam, nie mam szczególnej wprawy, w używaniu elektronarzędzi
innych niż szlifierki. A tu sytuacja wymagała zaprzyjaźnienia się
z wyrzynarką. Zakupiłam kalkę kreślarską i robiłam szablon do
każdego brakującego elementy. Odrysowywałam. Wycinałam.
Dopasowywałam. Gdy miałam już wszystkie kawałki układanki,
naklejałam je na swoje miejsce.
Następnie dłutem
dopasowywałam je pod względem grubości do resztek pozostałych
oryginalnych fragmentów. Szlifowałam. Miejsca łączeń
uzupełniałam kitem akrylowym. I znów szlifowałam.
Gdzieś po
drodze dopadły mnie wątpliwości, czy coś w ogóle z tego będzie…
Po wielu godzinach pracy udało mi się odtworzyć wzorek odciśnięty
w starej farbie.
Miejsca wokół
szuflad wyrównałam innym kitem (Syntilor), znacznie twardszym,
nadającym się do odbudowywania tego typu ubytków.
Gdy zaczęłam
malować, znów uwidoczniła się uroda mebelka i prace
nabrały tempa.
I nawet jeszcze na
tym etapie trafiało się coś do sklejenia.
Trzeba było kupić
nowa kluczynkę, wprawić zamek i wymienić gałeczki w szufladkach.
Żmudne czyszczenie
mebla w środku, dało nadspodziewany efekt. Po zapuszczeniu olejem
drewno nabrało pięknego, kontrastującego z bielą koloru. Po
zakończeniu prac, mebelek prezentował się tak oto:
I tak oto, ta co miała tworzyć klimat pracowni trafiła do nowego domu gdzie tworzy klimat kuchni
PA...PA...
Pięknie. Powinno być jeszcze zdjęcie z nowego domu "górki".
OdpowiedzUsuńPodobno nawet ściany potrafią tchnąć emocjami po latach. Co dopiero meble, które z taką czułoscią i troską reanimuje ordynatorka chlewika.
OdpowiedzUsuńNowym właścicielom klimatycznej nadstawki zazdroszczę nie tyle mebla, co uroczej historii jego rekonwalescencji.
Zawsze, gdy tu zaglądam mam przed oczami szpital chorych sprzętów i pana Kleksa ze stetoskopem wsłuchującego się w chore bimbadło zegara. Stół z obandażowanymi nogami i sklejone plastrem lustro, by rana szybciej się zrosła. Bajka? Co z tego, skoro w chlewiku czarują naprawdę.
Bardzo mi się tu podoba.
Fanka Anka
Bardzo dziękuję za to piękne porównanie. Poczucie,że wracamy życie "pełną piersią" w mebel, który na emeryturę został zesłany do piwnicy i przydzielono mu zadanie przechowywania starych narzędzi aż do śmierci, jest tym co dodaje skrzydeł osobom zajmującem się renowacją. To najmilsze słowa pochwały. Dziękuję.
OdpowiedzUsuń