wtorek, 24 października 2017

Ta, co miała tworzyć klimat pracowni...

   W kwietniu tego roku, będąc na giełdzie w Bytomiu, wiedziałam już, że wizja i marzenie mojej pierwszej pracowni w chlewiku, nabiera realnych kształtów i niedługo się ziści. Z doświadczenia wiem, że klimat takich miejsc, tworzą między innymi, przedmioty w nich zgromadzone. Moje, nie moje, czekające na renowacje i zalegające kąty. Naiwnie wydawało mi się, że moja pracownia będzie pusta (o jakże naiwnie…). Dlatego gdy JĄ zobaczyłam, wiedziałam, że muszę ją kupić.


    Choć w żadnym zamieszkiwanym przez moją rodzinę przybytku ( na stałe czy czasowo) nie ma już miejsca na taki mebel (choćby był najpiękniejszy), to jednak mogła pocieszyć moje oczy i duszę zalegając (oby) jak najdłużej w pracowni i tworząc wspomniany klimat.


   Nie nacieszyłam się nią jednak zbyt długo, bo już chyba pod koniec lipca wpadła w oko znajomym, którzy przyjechali do Szatocic z wizytą i obowiązkowo zwiedzali chlewik. Właśnie robili remont kuchni. Poszukiwali jakiegoś mebla, który przełamałby nowoczesny klimat i nawiązał do starszych mebli w salonie. I tak oto została przypieczętowana nasza oddzielna przyszłość, ale gdzieś w duszy cieszyłam się, że nadstawka zdobędzie eksponowane miejsce w fajnym domu. Z perspektywy końca roboczego sezonu taka jeszcze refleksja mnie nachodzi, że w ciągu trzech miesięcy z „pusto” zrobiło się „niedługo nie będzie gdzie pracować”. Trochę darowizn, trochę zakupów miejscowych czyli tzw. stodoling. No i sytuacja przestrzenna w lokalu uległa diametralnej zmianie.
   Zanim się rozstałyśmy, spędziłyśmy razem oko w oko wiele godzin. A w spadku po sobie, zostawiła mi niejakie doświadczenie w obsłudze wyrzynarki, które dzięki niej zdobyłam.

   W sierpniu zabrałam się do pracy.
   Okazało się, że otwierają się tylko środkowe drzwiczki, dlatego aby wyjąć półki i dobrać się do środka, trzeba było zdemontować plecy. Sklejka była mocno zjedzona i rozwarstwiała się na brzegach. Brakowało jednej listwy, która je mocowała na swoim miejscu.


Góra kredensu była raczej w opłakanym stanie.


   Drewno wokół szufladek i ich górny rant były tak zmasakrowane, jakby ktoś przechowywał w nich narzędzia i nie włożywszy ich do środka szuflad, próbował je zamykać.


   W środku i na półkach, które nie były pomalowane farbą ( można było zamarzyć, żeby zostały w kolorze drewna) były tłuste plamy, a niektóre wyglądały jak ze smoły…


Po ozdobnych elementach w większości zostały tylko ślady odciśnięte w farbie…


   A  „górka” wieńcząca całość, pozbawiona była zupełnie tej ozdobnej warstwy.
   Gdy przebrnęłam przez etap rozbiórki mebla (z pomocą Męża: siła i zręczność, wirtuozeria w obsłudze wkrętarek i innych takich okropnych narzędzi…) zabrałam się za ściąganie starej farby. Niektóre widoczne elementy były wykonane ze sklejki i znacznie odbiegały wyglądem od reszty drewnianej. Myślę, że mebel od początku swojej kariery, niejako „fabrycznie” był pokryty farbą. I do takiego stanu miał powrócić. Środek natomiast nowi Właściciele chcieli zapuścić olejem do blatów kuchennych (co wymagało doczyszczenia powierzchni w zadawalającym stopniu). Usunięcie farby odsłoniło dopiero ogrom zniszczeń. Czego się dotknęłam – odpadało. Odnosiłam wrażenie, że niektóre elementy były ze sobą sklejone farbą olejną a gdy jej zabrakło, trzeba było posklejać na nowo. Dzień po dniu na koniec pracy zakładałam wszystkie posiadane ściski. Końca klejenia nie było widać. Nawet półki trzeba było posklejać na nowo.


   Spustoszenia po drewnojadach sugerowały konieczność „zatrucia”. Później z kolei, było co kitować i szlifować.


   Najwięcej jednak pracy, przysporzyły ozdobniki, a raczej ich brak… Jak już kiedyś pisałam, nie mam szczególnej wprawy, w używaniu elektronarzędzi innych niż szlifierki. A tu sytuacja wymagała zaprzyjaźnienia się z wyrzynarką. Zakupiłam kalkę kreślarską i robiłam szablon do każdego brakującego elementy. Odrysowywałam. Wycinałam. Dopasowywałam. Gdy miałam już wszystkie kawałki układanki, naklejałam je na swoje miejsce.


   Następnie dłutem dopasowywałam je pod względem grubości do resztek pozostałych oryginalnych fragmentów. Szlifowałam. Miejsca łączeń uzupełniałam kitem akrylowym. I znów szlifowałam.       
   Gdzieś po drodze dopadły mnie wątpliwości, czy coś w ogóle z tego będzie… Po wielu godzinach pracy udało mi się odtworzyć wzorek odciśnięty w starej farbie.


Miejsca wokół szuflad wyrównałam innym kitem (Syntilor), znacznie twardszym, nadającym się do odbudowywania tego typu ubytków.


Gdy zaczęłam malować, znów uwidoczniła się uroda mebelka  i prace  nabrały tempa.


I nawet jeszcze na tym etapie trafiało się coś do sklejenia.


Trzeba było kupić nowa kluczynkę, wprawić zamek i wymienić gałeczki w szufladkach.


   Żmudne czyszczenie mebla w środku, dało nadspodziewany efekt. Po zapuszczeniu olejem drewno nabrało pięknego, kontrastującego z bielą koloru. Po zakończeniu prac, mebelek prezentował się tak oto:


I tak oto, ta co miała tworzyć klimat pracowni trafiła do nowego domu gdzie tworzy klimat kuchni 

PA...PA...

3 komentarze:

  1. Pięknie. Powinno być jeszcze zdjęcie z nowego domu "górki".

    OdpowiedzUsuń
  2. Podobno nawet ściany potrafią tchnąć emocjami po latach. Co dopiero meble, które z taką czułoscią i troską reanimuje ordynatorka chlewika.
    Nowym właścicielom klimatycznej nadstawki zazdroszczę nie tyle mebla, co uroczej historii jego rekonwalescencji.
    Zawsze, gdy tu zaglądam mam przed oczami szpital chorych sprzętów i pana Kleksa ze stetoskopem wsłuchującego się w chore bimbadło zegara. Stół z obandażowanymi nogami i sklejone plastrem lustro, by rana szybciej się zrosła. Bajka? Co z tego, skoro w chlewiku czarują naprawdę.
    Bardzo mi się tu podoba.
    Fanka Anka

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo dziękuję za to piękne porównanie. Poczucie,że wracamy życie "pełną piersią" w mebel, który na emeryturę został zesłany do piwnicy i przydzielono mu zadanie przechowywania starych narzędzi aż do śmierci, jest tym co dodaje skrzydeł osobom zajmującem się renowacją. To najmilsze słowa pochwały. Dziękuję.

    OdpowiedzUsuń