poniedziałek, 12 marca 2018

Kredens kuchenny z lat 60-tych

   Choroba sprzedana mi przez młodszego syna, po tygodniu nierównej walki, ostatecznie wpędziła mnie do łóżka. W ten sposób ucieka mi już drugi tydzień. Poprzedni, pomijając chorobę, był tak zimny, że nie rokował na ogrzanie pracowni do temperatury przyzwoitej a co dopiero wymaganej do pewnych prac np. klejenia czy politurowania. Kilka rozpoczętych prac tam sobie marznie: tremo, klęcznik, krzesła (zamiast zostać ukończonymi i świętować tryumf na blogu). A ja próbuje się otrząsnąć z wirusa…

   Milczenie na blogu się przedłuża. Pogrzebawszy więc w archiwum wykonanych prac, wybieram historię marcową sprzed dwóch lat.

   To była duża praca do wykonania w terenie. Jak szłam tam pierwszy raz, zobaczyć czego się ewentualnie mam podjąć – brnęłam w śnieżycy. Jakoś tak podobnie…

   Podczas generalnego remontu mieszkania, jego Właściciele, z sentymentu do tego typu mebli, postanowili tchnąć znów życie w stary mebel kuchenny. Z piwnicy, po iluś latach, miał wyjść na salony a raczej do dużej kuchni, mieszczącej też stół jadalniany, kredens kuchenny z lat 60-tych.

   Można powiedzieć, że "zagłębiem" tego typu mebli jest Śląsk. Kredens kuchenny miał tam swoją nazwę i był najważniejszym meblem w kuchni. Do dziś sporo się ich tam pojawia w ogłoszeniach "sprzedam". Choć Ślązaczką nie jestem, to już dawno nazwa byfyj przylgnęła mi do podobnych do tego kredensów i pozwolę sobie jej tu użyć, choć wspomniany mebel stał w zdecydowanie krakowskiej piwnicy.

    Bifij lub byfyj (jak podaje słownik ślonski)"to je po polsku kredens (...) je bioły i mo szybka. Bifyj niy je za wysoki, tak 150 cm. (...) Skłodoł się z dwóch części. Dół w kierym chowało się gorki, mąki, kasze, krupy. Potym były szufladki (...) Na wiyrch nakładano była wiyrchnio część, kiero była ozdobiono fajnym szkłym. (...) Za szybkom bifyja są powkłodane zdjęcia dziadka, dziecek. Nojwięcej byfyji było symetrycznych, ale zdarzały się tyż niysymetryczne." Wszystko się zgadza!!!

   Piwnica, w której stał, była w miarę sucha, więc mebel nie był w złym stanie technicznym. Natomiast wizualnie – katastrofa. Na wierzchu sadza. Pod sadzą fantazyjnie naklejona samoprzylepna okleina drewnopodobna. Pod nią kilka warstw farby, w tym ostatnie prawdopodobnie nakładane w ramach procesu produkcyjnego, trzymające się wyśmienicie (ale nie wszędzie).


   Niewątpliwą zaletą mebla, były szybki w górnych szafkach: w ładnym, pastelowym, morskim kolorze z wzorkiem.

  Nie mogę sobie darować, że nie zrobiłam zdjęcia papierowej etykietki przyklejonej z tyłu z informacją o producencie i roku produkcji (wydaje mi się że to był 1963).

  Mebel został wtaszczony na górę do mieszkania i zaczęła się praca. A marzec był wyjątkowo niezachęcający… Ciężka praca, której końca nie widać, zawsze jest łatwiejsza, gdy za oknem świeci wiosenne słonko…

   Pierwszą czynnością był demontaż szybek. Gdyby uległy zniszczeniu mebel straciłby swój wielki atut. Razem z mocującymi je listewkami, zabezpieczyłam je na czas prac. Przed ponownym założeniem wymagały oczywiście dokładnego oczyszczenia z brudu i pozostałości farby.

   Następnie rozmontowane zostały wszystkie drzwiczki. Kredens wymagał czyszczenia w środku i na zewnątrz.


Jedyna powłoka, którą łatwo było zdjąć to okleina samoprzylepna.


   Kolejną warstwę stanowiła farba, nałożona prawdopodobnie podczas „odświeżania” mebla jakiś czas temu. Do ściągnięcia jej bardzo przydała się elektryczna opalarka.

   Następne dwie warstwy farby wyglądały na oryginalne, położone podczas produkcji mebla, niezbyt grubą warstwą. Trzymały się bardzo dobrze. Tu opalarką niewiele dało się już zdziałać. Trzeba było powoli przerzucić się na szlifierkę taśmową. Duże, proste powierzchnie ułatwiały zadanie.


   Mebel w większości wykonany był z płyty stolarskiej, która oczyszczona z farby, jak dla mnie, nie wygląda atrakcyjnie. Blat natomiast był z drewna. Podczas czyszczenia go – kusiło, aby nie zamalowywać go z powrotem. 
   

   Jednak pierwotny projekt wziął górę. To szybki miały być największą ozdobą kredensu a blat byłby tu niepotrzebną konkurencją. Ponadto pomieszczenie, w którym miał stanąć byfyj, umeblowane miało być nowocześnie, więc biały miał największą szansę „wtopienia się” w całość.

   Było kilka miejsc, które wymagały podklejenia lub zaszpachlowania ubytków. Końcowy etap szlifowania coraz drobniejszym papierem wykonywałam już ręcznie.



Tak przygotowany mebel wszedł w kolejny etap pracy czyli malowanie.


   Z zewnątrz zdecydowałam się na położenie warstwy farby gruntującej i oczywiście po wyschnięciu przeszlifowałam ją delikatnie papierem ściernym. Ostateczne wykończenie to matowa farba akrylowa w kolorze białym. Nałożyłam jej kilka warstw, szlifując je z wyczuciem pomiędzy kolejnymi malowaniami.


   Gdy wszystko wyschło ( drżącymi rękami) zostały zamontowane szybki, drzwiczki, zameczki. Gałeczki i kluczynki zostały wymienione na nowe (porcelanowe, stylizowane na stare).

Prace pochłonęły mnóstwo czasu i sporo materiałów ściernych. 
Ale mebel został uratowany.
Sami oceńcie czy było warto?


1 komentarz: