Lipiec upłynął mi
na przemalowywaniu z białego na białe.
Obiecałam szybko
odnowić stojący, gięty, drewniany wieszak. Miał on zastąpić na
stanowisku inny, współczesny, kupiony niedrogo w internecie, który
nie radził sobie w pełnieniu swojej roli. Szybko się rozchwierutał
i odłamał mu się jeden element. Trzon wieszaka był skręcany z
kilku elementów co nie przysłużyło się jego stabilności a
drobne elementy nie były z drewna tylko z jakiejś masy, która
okazała się nie być zbyt wytrzymała.
Kupiony używany
wieszak konstrukcyjnie był bez zarzutu, jedynie farba miejscami
odpadała tworząc wklęśnięcia tak, iż nie dało się jego
wyglądu poprawić nakładając kolejną warstwę.
Wieszak
rozkręciłam, starając się pozaznaczać elementy, aby ułatwić
sobie składanie. Wyczyściłam cykliną z farby.
Wyszlifowałam
papierem ściernym. I pomalowałam od nowa farbą akrylową.
W trakcie tych
zabiegów części się pomieszały a porobione znaczki pozacierały.
Składanie z powrotem okazało się żmudne i nie udało się od
pierwszego razu. Ale ostatecznie sukces został osiągnięty…
Kolejną lipcową
pracą był wiejski sosnowy kwietniczek. Pysznił się wieloma
warstwami farb olejnych w kilku kolorach (błękit, biel).
Znów trzeba było
usuwać stare powłoki. Techniką kombinowaną: trochę cykliną,
trochę z pomocą opalarki. W pierwszym wcieleniu kwietniczek był
błękitny i tak też zabarwiło się drewno.
Został pomalowany, oczywiście na
biało, moją ulubioną farbą akrylową.
Udało mi się
zrobić też coś dla siebie. Dwa krzesełka, nazywane potocznie
wiejskimi biedermeierami. Bardzo lubię ten typ mebli i jeśli udało
mi się trafić gdzieś egzemplarz w niskiej cenie – to kupowałam
z myślą o kuchni na wsi. Ponieważ stół, ławka i podłoga są
tam brązowe, chciałam żeby krzesła rozjaśniły tą część
pomieszczenia. Ostatecznie kupiłam ich trzy: dwa z niewyszukanych
gatunków drewna, jedno fornirowane.
Przy pierwszym z
nich prace zaczęłam zaraz po zakupie domu, opaliłam z farby,
zostało dokładnie oczyszczone, rozłożone na części i
przygotowane do politurowania i w tym stanie dotrwało do dziś.
Musiałam zacząć od posklejania go klejem zwierzęcym na gorąco.
Drugie musiałam
oczyścić z farby za pomocą opalarki a następnie oszlifować
papierem.
Oryginalne siedziska
obu krzeseł były wyplatane z rafii o czym świadczyły otworki,
przez które była przeplatana. W jednym, gdy plecionka się
zniszczyła, ktoś założył sklejkę z fantazyjnie nawierconymi
otworkami. Ponieważ oba krzesła różnią się formą postanowiłam,
że elementem łączącym (oprócz koloru) będzie otworkowy wzór
na sklejkowym siedzisku i dorobiłam drugie.
Całość
pomalowałam kilka razy farbą akrylową wałkiem.
No i teraz mogę się
cieszyć czymś nowym – starym w mojej wiejskiej kuchni.
W lipcu rozpoczęłam
też prace nad nakastlikiem, który wymagał wielu napraw stolarskich
oraz taborecikiem, który długo czekał już w kolejce. Oba mebelki
będą politurowane. I o tym już niebawem.
Śliczne. widać, że nie próżnowałaś w lecie
OdpowiedzUsuńPróżnowałam, czymże byłoby lato bez leniuchowania?
Usuń