czwartek, 13 kwietnia 2017

Szafeczka na herbaty

    Moje zamiłowanie do staroci przysporzyło już mojej rodzinie niejedną komplikację życiową. Stare meble mają bardzo wiele zalet, których nie będę tu szczegółowo opisywać. Jednego wymogu dzisiejszych czasów jednak, na pewno nie spełniają. Nie są mianowicie ekonomiczne, w sensie wykorzystania przestrzeni, celem stworzenia jak największej ilości miejsca do przechowywania. Wymagają miejsca dla samych siebie (nie wyglądają dobrze dostawione jeden do drugiego) i oferują w zamian swoje wnętrze, którego wielkości nie da się porównać z współczesną szafą do zabudowy. Na szczęście połączenia starego z nowoczesnym są dzisiaj jak najbardziej na miejscu. Jednak dla takich skostniałych entuzjastów starego jak ja – problem braku miejsca do przechowywania stanowi istotny problem.
    Tu należy dodać, że brak miejsca do przechowywania jest jedną z głównych sił napędowych (obok lenistwa) powstawania bałaganu i chaosu. A bałagan i chaos nie mają już zupełnie nic wspólnego z pięknym wnętrzem, harmonią i nastrojem, czyli wszystkim tym, co potrzebne do wypoczynku we własnym domu.


    W ramach mówienia bałaganowi i chaosowi „precz”, powstał pomysł na szafeczkę na herbaty. Ilość herbat smakowych w naszym domu mnożyła się ostatnio niepokojąco, na skrawku wnęki, widocznej zarówno od strony salonu i kuchni, tworząc girlandę ostrych kolorów: różu, fioletu, czerwieni i żółci. Nie przystawały one do niczego wokół i tworzyły fatalne wrażenie bałaganu w i tak już przeładowanym detalami wnętrzu.



  Nie było mowy, żeby te pudełeczka gdzieś upchnąć.

    Przypomniałam sobie o małych drzwiczkach kupionych dawno na jakiejś giełdzie. Miały one ukochane przeze mnie szlifowane kryształowe szybki co było ich jedynym atutem. I wtedy padły najgorsze w naszym domu słowa "Kochanie! Mam tu drzwiczki, dorobisz mi do nich szafeczkę?"


    W naszej kuchni funkcjonuje już taka jedna od dawna, na przyprawy. Była więc szansa w miarę bezbolesnego wpasowania następnej, na jedynym (małym) kawałku ściany nad czajnikiem i ekspresem do kawy.






   Zabrałam się więc do roboty. Do mnie należały projekt, odnowienie starych drzwiczek, zrobienie szufladek i wykończenie całości.

    Drzwiczki trzeba było rozebrać żeby wypucować szybki. Z resztkami  tłustego brudu wbitego głęboko pod rancik drzwiczek nie prezentowały się zachwycająco.



   Następnie drewno zostało wyczyszczone z resztek pierwotnego wykończenia: prawdopodobnie politury. Poszło to szybko i sprawnie za pomocą cykliny. Wygładzone papierem ściernym były gotowe do pomalowania. Użyłam białej farby akrylowej. Nie rozcieńczałam jej gdyż drzwiczki dębowe pod warstwą półprzeźroczystej (rozcieńczonej) farby różniłyby się znacznie od reszty mebla, który miał powstać z posiadanej sosnowej deski i sklejki. Przy drzwiczkach została drewniana gałeczka (inna np. szklana, mogłaby przy pełnym otwarciu rozbić szybę innego mebla stojącego w pobliżu).

    Ogólny zarys mebelka wyznaczały drzwiczki. Ozdobna góra miała ratować go przed wyglądem bezpłciowego pudełka przyklejonego do ściany ale i chronić też przedmioty stojące na szafce przed upadkiem na blat.


    Przeźroczyste szybki nie dawały nadziei na pozbycie się upiornych kolorów. Robienie ośmiu malutkich szufladek też nie wchodziło w grę. Postanowiłam, jako szufladki, wykorzystać tekturowe pudełka na herbaty i zafundować im przyklejony front ze sklejki, pomalowany pod kolor, z napisem przeniesionym metodą transferu (to robiłam pierwszy raz).

    Szufladki powstały z poprzycinanych pudełek na kształt frontu zrobionego ze sklejki. Po pomalowaniu ich farbą, za pomocą kleju do drewna Wikol, naniosłam napisy wydrukowane na laserowej drukarce (koniecznie trzeba pamiętać o lustrzanym odbiciu, wtedy po naniesieniu na przedmiot uzyskamy pożądany napis).



    Męskie ręce dorobiły korpus szafki, wykończenie góry i złożyły wszystko w całość.

   Tu muszę się przyznać, że w dotychczasowym życiu zawodowym używałam tamponu do nakładania politury, czasem pędzla. Narzędziami władałam niechętnie (i teraz tego bardzo żałuję) a elektronarzędzi wręcz unikam. Wyjątkiem są szlifierki. Z całą resztą muszę się oswoić w trybie natychmiastowym. Myślę że życie mnie zmusi do tego niebawem….

Całość pomalowałam na biało.



    I najpiękniejszy moment – zagospodarowanie nowej szafeczki i wreszcie pusta wnęka… No do czasu aż ktoś z rodziny coś wymyśli i mi tam poustawia. Wtedy będę musiała znów coś wykombinować.

2 komentarze:

  1. Pięknie prezentują się te szlifowane szybki, jak fajnie, że można uratować takie stare osierocone drzwiczki.. wystarczy ciekawa koncepcja, zdolności, trochę pracy i fachowy mąż :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Taaak... Musze przyznać, że takie zdobycze z niczego (kawałka) lub mebelka w stanie skrajnego rozpadu chyba najbardziej mnie cieszą

    OdpowiedzUsuń