Moje zamiłowanie
do staroci przysporzyło już mojej rodzinie niejedną komplikację
życiową. Stare meble mają bardzo wiele zalet, których nie będę
tu szczegółowo opisywać. Jednego wymogu dzisiejszych czasów
jednak, na pewno nie spełniają. Nie są mianowicie ekonomiczne, w
sensie wykorzystania przestrzeni, celem stworzenia jak największej
ilości miejsca do przechowywania. Wymagają miejsca dla samych
siebie (nie wyglądają dobrze dostawione jeden do drugiego) i
oferują w zamian swoje wnętrze, którego wielkości nie da się
porównać z współczesną szafą do zabudowy. Na szczęście
połączenia starego z nowoczesnym są dzisiaj jak najbardziej na
miejscu. Jednak dla takich skostniałych entuzjastów starego jak ja
– problem braku miejsca do przechowywania stanowi istotny problem.
Tu należy dodać, że brak miejsca do przechowywania jest jedną z głównych sił napędowych (obok lenistwa) powstawania bałaganu i chaosu. A bałagan i chaos nie mają już zupełnie nic wspólnego z pięknym wnętrzem, harmonią i nastrojem, czyli wszystkim tym, co potrzebne do wypoczynku we własnym domu.
Tu należy dodać, że brak miejsca do przechowywania jest jedną z głównych sił napędowych (obok lenistwa) powstawania bałaganu i chaosu. A bałagan i chaos nie mają już zupełnie nic wspólnego z pięknym wnętrzem, harmonią i nastrojem, czyli wszystkim tym, co potrzebne do wypoczynku we własnym domu.
W ramach mówienia
bałaganowi i chaosowi „precz”, powstał pomysł na szafeczkę
na herbaty. Ilość herbat smakowych w naszym domu mnożyła się
ostatnio niepokojąco, na skrawku wnęki, widocznej zarówno od
strony salonu i kuchni, tworząc girlandę ostrych kolorów: różu,
fioletu, czerwieni i żółci. Nie przystawały one do niczego wokół
i tworzyły fatalne wrażenie bałaganu w i tak już przeładowanym
detalami wnętrzu.
Nie było mowy,
żeby te pudełeczka gdzieś upchnąć.
Przypomniałam
sobie o małych drzwiczkach kupionych dawno na jakiejś giełdzie.
Miały one ukochane przeze mnie szlifowane kryształowe szybki co
było ich jedynym atutem. I wtedy padły najgorsze w naszym domu słowa "Kochanie! Mam tu drzwiczki, dorobisz mi do nich szafeczkę?"
W naszej kuchni
funkcjonuje już taka jedna od dawna, na przyprawy. Była więc szansa w miarę bezbolesnego
wpasowania następnej, na jedynym (małym) kawałku ściany nad
czajnikiem i ekspresem do kawy.
Zabrałam się więc
do roboty. Do mnie należały projekt, odnowienie starych drzwiczek,
zrobienie szufladek i wykończenie całości.
Drzwiczki trzeba
było rozebrać żeby wypucować szybki. Z resztkami tłustego
brudu wbitego głęboko pod rancik drzwiczek nie prezentowały się zachwycająco.
Następnie drewno
zostało wyczyszczone z resztek pierwotnego wykończenia:
prawdopodobnie politury. Poszło to szybko i sprawnie za pomocą
cykliny. Wygładzone papierem ściernym były gotowe do pomalowania.
Użyłam białej farby akrylowej. Nie rozcieńczałam jej gdyż
drzwiczki dębowe pod warstwą półprzeźroczystej (rozcieńczonej)
farby różniłyby się znacznie od reszty mebla, który miał
powstać z posiadanej sosnowej deski i sklejki. Przy drzwiczkach
została drewniana gałeczka (inna np. szklana, mogłaby przy pełnym
otwarciu rozbić szybę innego mebla stojącego w pobliżu).
Ogólny zarys
mebelka wyznaczały drzwiczki. Ozdobna góra miała ratować go przed
wyglądem bezpłciowego pudełka przyklejonego do ściany ale i
chronić też przedmioty stojące na szafce przed upadkiem na blat.
Przeźroczyste
szybki nie dawały nadziei na pozbycie się upiornych kolorów.
Robienie ośmiu malutkich szufladek też nie wchodziło w grę.
Postanowiłam, jako szufladki, wykorzystać tekturowe pudełka na
herbaty i zafundować im przyklejony front ze sklejki, pomalowany
pod kolor, z napisem przeniesionym metodą transferu (to robiłam
pierwszy raz).
Szufladki powstały
z poprzycinanych pudełek na kształt frontu zrobionego ze sklejki.
Po pomalowaniu ich farbą, za pomocą kleju do drewna Wikol,
naniosłam napisy wydrukowane na laserowej drukarce (koniecznie
trzeba pamiętać o lustrzanym odbiciu, wtedy po naniesieniu na
przedmiot uzyskamy pożądany napis).
Męskie ręce
dorobiły korpus szafki, wykończenie góry i złożyły wszystko w
całość.
Tu muszę się
przyznać, że w dotychczasowym życiu zawodowym używałam tamponu
do nakładania politury, czasem pędzla. Narzędziami władałam
niechętnie (i teraz tego bardzo żałuję) a elektronarzędzi wręcz
unikam. Wyjątkiem są szlifierki. Z całą resztą muszę się
oswoić w trybie natychmiastowym. Myślę że życie mnie zmusi do
tego niebawem….
Całość
pomalowałam na biało.
I najpiękniejszy
moment – zagospodarowanie nowej szafeczki i wreszcie pusta wnęka…
No do czasu aż ktoś z rodziny coś wymyśli i mi tam poustawia.
Wtedy będę musiała znów coś wykombinować.
Pięknie prezentują się te szlifowane szybki, jak fajnie, że można uratować takie stare osierocone drzwiczki.. wystarczy ciekawa koncepcja, zdolności, trochę pracy i fachowy mąż :)
OdpowiedzUsuńTaaak... Musze przyznać, że takie zdobycze z niczego (kawałka) lub mebelka w stanie skrajnego rozpadu chyba najbardziej mnie cieszą
OdpowiedzUsuń