Wejdzie już chyba do tradycji, że w sierpniu, na
wsi, robię nadstawkę od kredensu malowaną na biało… Jeśli ta
tendencja nadal się będzie utrzymywać to po kilku latach będzie
niezły przegląd…
Wśród osób zajmujących się odnawianiem czy raczej aranżacjami mebli, można już dostrzec pewne znudzenie kolorem białym. Może więc kilka słów w jego obronie… Kolor biały, jakiś czas temu, stał się bardzo modnym trendem w aranżacji wnętrz. Z sufitów i ścian rozprzestrzenił się na podłogi i meble. W niektórych przypadkach wśród wszechobecnej bieli nagle świecił innością mebel w naturalnym kolorze drewna… Jest to, muszę przyznać, trend bliski memu sercu (byłam posiadaczką białej podłogi, kiedy jeszcze nie było za wiele nadających się do tego farb). Lubię jasne i świetliste wnętrza a ponieważ mam trochę starych mebli wykończonych w sposób tradycyjny, to zastosowanie bieli „odciąża” całe wnętrze. Kolor biały jednak jest przede wszystkim bardzo uniwersalny. Prawie zawsze będzie pasował i dobrze wyglądał. No i w przypadku niektórych mebli jest niejako klasykiem – wiejskie kredensy często były malowane na ten kolor, choć te, które się zachowały, zżółkły i ostatecznie stały się kremowe.
Przyjaciele, mają
kuchnię połączoną z salonem, w którym znajduje się wiele
starych, pięknych mebli i przedmiotów. Pani domu zamarzyła się
wymiana górnych szafek w kuchni na nadstawki od kredensów, tak aby
i tutaj pojawiło się więcej staroci. Mebelek, o którym będzie
dzisiaj mowa, miał zająć miejsce dwóch wiszących szafek,
dlatego musiał być sporych gabarytów. W planie jest jeszcze druga
nadstawka, na sąsiednią ścianę, której dopiero będziemy szukać.
Jakoś nic
odpowiedniej wielkości nie chciało się trafić na żadnej giełdzie
i w końcu wybór padł na mebel stojący w pracowni na wsi.
Sytuacje zakupów
mebli, które w okolicznych wsiach, jako nie nadające się do użytku
wylądowały już dawno temu na strychu lub w stodole ochrzciliśmy
mianem stodolingu. I ze stodolingu właśnie pochodzi bohater
dzisiejszej opowieści.
Ten kredens nawet
nie miał tyle szczęścia, żeby stać w stodole. Jego dolna część
wrosła w ziemię gdzieś w połowie drogi między domem a
zabudowaniami gospodarczymi, a w środku było mrowisko. Zachowały
się tylko blat, szuflady, drzwiczki i po pół boku. Reszta zgniła.
Góra wyglądała trochę lepiej gdyż częściowo była osłonięta
daszkiem. Wydawało mi się mało prawdopodobne, że znajdzie się
ktoś chętny na ten mebel w całości ze względu na jego fatalny
stan i tylko ndlatego zdecydowałam się wykorzystać samą górę...
Prace przy meblu
rozpoczęliśmy od rozebrania wszystkiego co się dało. Plecy
okazały się być z dech, dość fantazyjnie złożonych, jakby były
pożyczonych z innych mebli. Niby miały jakieś wpusty, ale nic do
niczego nie pasowało.
Środkowa szafeczka
była nieco nietypowo skonstruowana. Drzwiczki nie otwierały się, a
tylko przesuwały w prowadnicy w pionie do góry. Było w nie
wprawione lusterko nie nadające się już do użytku. W środku nie
było półeczki, może to był „nowoczesny” barek?
Wspólnie z nowymi
właścicielami mebla zaplanowaliśmy kilka poprawek. Nadstawka
okazała się być dużo wyższa niż poprzednie szafki, więc
początkowy pomysł żeby pod kolumienkami podpierającymi nadstawkę
umieścić półkę, okazał się niezbyt trafiony. Spowodowałoby to
przesunięcie mebla jeszcze do góry i utrudniło korzystanie z
szafek. Postanowiliśmy więc zrezygnować z kolumienek, skrócić
nieco (o mocno zniszczony staniem na ziemi kawałek) plecki wystające
w dół spod nadstawki. W miejsce kolumienek dorobiliśmy inne boki i
całość została połączona półeczką. Miejsce to ma być
wykorzystane do zamontowania starych haczyków, na których będą
eksponowane garnuszki lub dzbanuszki.
Ponadto
postanowiliśmy deski z pleców (nie składające się w całość)
wymienić na sklejkę. Konstrukcja pleców to ułatwiała gdyż nową
sklejkę wystarczyło wsunąć w okalającą plecy ramkę.
Dzięki
temu zabiegowi mebel, który miał wisieć, stał się znacznie
lżejszy. Będzie też szczelniejszy a przechowywane w nim naczynia
nie będą się kurzyć.
W „barku” miejsce lusterka miała zająć szybka no i miała powstać tam półeczka dla lepszego zagospodarowania przestrzeni. Ku naszej zgrozie okazało się jednak że aby drzwiczki wysunęły się do góry potrzeba jeszcze kilkadziesiąt cm przestrzeni nad meblem a tego współczesne budownictwo nie mogło nam zaoferować…
Ostatecznie więc
półeczka nie została zamontowana gdyż drzwiczki podnoszą się
jedynie do połowy wysokości…
Gdy plan był już gotowy, pomalutku otrząsając się z wakacyjnego nieróbstwa, przystąpiłam do pracy. Z zewnątrz mebel pokrywały resztki pokostu, który łatwo dał się zeskrobać. Dwie boczne szafki były niestety pomalowane w środku. Jedna warstwa farby sama odpadała ale druga trzymała się wybornie. Po próbie opalania i skrobania cieniutkiej warstwy najstarszej farby postanowiłam powalczyć z nią szlifierką. Rzadko tak robię ale w plenerze są większe możliwości.
Gdy usunęłam
farbę, wytaszczyłam mebel na zieloną trawkę i wypucowałam te
części, które nie były malowane i równocześnie były
niedostępne dla szlifierki.
Następnym etapem
było kitowanie ubytków i malowanie farbą podkładową (pozwala ona
uniknąć żółknięcia farby). Mebel nie nosił zbyt wielu śladów
po drewnojadach (jest jesionowy) ale były różne ubytki i
szczelinki, czy też otwory po gwoździach mocujących półki,
których zostało zaplanowane więcej i co za tym idzie w innych
miejscach. Po dokładnym przeszlifowaniu białej farby podkładowej
(czynność przypominająca pracę w młynie) mebel był gotowy do
malowania farbą akrylową.
Zwykle nakładam jej trzy lub cztery
warstwy. Wreszcie można było zamontować drzwiczki, gałeczki i
spojrzeć na efekt prac.
Prac tych było
sporo. Sporo różnych przeróbek. Ale satysfakcja wprost
proporcjonalna.Mebel naprawdę
dostał nowe życie. Czekał na porąbanie i spalenie w piecu i taki
los spotkałby go tej lub poprzedniej zimy. Teraz znów cieszy
oczy i posłuży jeszcze parę lat.
Imponujące
OdpowiedzUsuń